Polskie prawo zna środek, który z definicji ma być stosowany wyjątkowo i ostrożnie, a który w praktyce coraz częściej zamienia się w bat na obywatela. Tymczasowy areszt – bo o nim mowa – bywa dziś stosowany nie jako zabezpieczenie postępowania karnego, ale jako metoda wydobywania zeznań, łamania psychiki i wymuszania przyznania się do winy. I chociaż brzmi to jak relikt systemów autorytarnych, to w demokratycznym państwie prawa dzieje się to każdego dnia. I to nie w Uzbekistanie, tylko tu – w Polsce.
Areszt tymczasowy jako wyrok wstępny
W ostatnich latach liczba zastosowań aresztów tymczasowych utrzymuje się na niepokojąco wysokim poziomie. Dane wskazują, iż w wielu przypadkach osoby przebywające w areszcie przez wiele miesięcy – ba, choćby lata – ostatecznie są skazywane na kary niższe niż czas, który już spędziły za kratami. Albo w ogóle uniewinniane.
To rodzi pytanie, które państwo powinno zadać samo sobie: jeżeli ktoś spędził dwa lata w areszcie, a później sąd daje mu rok więzienia – to czy ten areszt to był środek zapobiegawczy, czy po prostu kara bez wyroku?
A może, i to najgorsza z odpowiedzi, był to sposób na to, by „zmiękczyć” podejrzanego? By przestał szukać adwokatów, przestał zaprzeczać, przestał walczyć o niewinność? Areszt nie jako wyraz rozsądnej ostrożności państwa, ale jako młot – do wymuszania przyznania się, albo wydania wspólników. To jest właśnie areszt wydobywczy.

Zasada 150% – czas na zmianę systemu
W państwie, które aspiruje do miana nowoczesnego, liberalnego i szanującego wolność obywatelską, czas spędzony w areszcie powinien być traktowany ze szczególną ostrożnością. I to nie tylko proceduralnie, ale także na etapie wymiaru kary.
Jeśli sąd ostatecznie orzeka karę pozbawienia wolności, to każdy dzień spędzony w areszcie powinien być zaliczany jako co najmniej 1,5 – a może choćby 2 dni odbytej kary. To nie jest bonus – to rekompensata za niepewność, za izolację bez wyroku, za zniszczoną reputację i często życie zawodowe.
To również jasny sygnał dla prokuratury i sądów: jeżeli zamierzacie kogoś zamknąć przed procesem, musicie się trzy razy zastanowić, bo ten czas nie może być po prostu „zwykłym wstępem do odsiadki”. To musi kosztować – systemowo i politycznie.
Totalitaryzm w białych rękawiczkach
Nie oszukujmy się – stosowanie aresztów wydobywczych to nie kwestia praworządności, tylko mentalności prokuratorów. Państwo, które ufa swoim obywatelom i szanuje ich godność, nie zamyka ich profilaktycznie, tylko dlatego, iż „tak jest łatwiej prowadzić śledztwo”. Tylko państwo z duszą autorytarną traktuje tymczasowy areszt jako standard, a nie jako wyjątek.
W wolnym kraju obywatel, który nie został skazany, powinien być traktowany jak osoba niewinna – również fizycznie, również procesowo. W innym wypadku mamy do czynienia z elegancką wersją represji – w garniturze, ale z tą samą pogardą dla jednostki, co w czasach stanu wojennego.
Wolność to wartość – również dla bogatych
Nie bójmy się tego powiedzieć wprost – tylko ludzie, którzy mają coś do stracenia, rozumieją wartość wolności. To właśnie ci, którzy prowadzą biznesy, zatrudniają innych, utrzymują rodziny – wiedzą najlepiej, iż tygodnie spędzone w areszcie to nie tylko stracony czas, ale zrujnowane życie.
Dlatego to właśnie klasa średnia i wyższa – nowobogacka, przedsiębiorcza, aktywna – powinna najgłośniej domagać się zniesienia aresztu wydobywczego. Nie po to, by bronić przestępców, ale po to, by bronić cywilizacji opartej na prawie i szacunku dla obywatela.
Czas skończyć z aresztem jako straszakiem
Niech sądy są szybkie, niech wyroki będą surowe, jeżeli trzeba. Ale niech proces nie zaczyna się od krat i kajdanek. Areszt tymczasowy ma sens tylko wtedy, gdy podejrzany rzeczywiście zagraża postępowaniu – a nie wtedy, gdy prokuratorowi brakuje dowodów.
Bo państwo, które potrzebuje zamykać ludzi, by się przyznali, albo wydali wspólników, nie jest silne. Jest słabe, lękliwe i tchórzliwe. A tego, w XXI wieku, nikt z nas nie powinien już akceptować.