Antoni Ciszewski: Szczęściarz czy złoczyńca?

3 tygodni temu

Antoni Ciszewski: Szczęściarz czy złoczyńca?

W przypadku ludzkiej działalności, mamy czasem do czynienia z paradoksem szczęściarza i złoczyńcy. Złe intencje człowieka (złoczyńcy) dość precyzyjnie przedstawiane są w pokatastrofalnych opisach ich przyczyn, w kontekście rzeczy materialnych, takich jak np. niesprawne hamulce w samochodzie, awaria systemu zasilania komputerowego w samolocie Boeing 747, albo problemy związane z kotwicą, szczególnie na dawnych liniowcach typu: „Olympic”, „Gigantic” czy „Tytanic”, należących do brytyjskiego towarzystwa okrętowego White Star Line. Z drugiej strony szczęściarz, to po prostu szczęściarz – i tyle. Pojechał i cało wrócił.

Polska przed II Wojną Światową dysponowała 7 Transatlantykami. Biorąc pod uwagę takie parametry, jak: nowoczesność, bezpieczeństwo i prędkość poruszania się na otwartym morzu, czy komfort podróżowania, to według kapitana żeglugi wielkiej, Karola Olgierda Borchardta, autora książki pt. Szaman Morski, wyróżnić wpadałoby w pierwszej kolejności:

– (1) motorowiec „Piłsudski”, wówczas najszybszy i największy na Bałtyku, przeznaczony do służby na linii Gdynia – Kppenhaga – Nowy York;

– (2) motorowiec „Batory”, z ozdobą dziobową nawiązującą do króla Stefana Batorego, którym dowodził słynny kapitan (poliglota) Zygmunt Deyczakowski, absolwent szkoły Morskiej w Tczewie z 1929 roku. To na tym statku, podczas potyczek wojennych, doszło do „Buntu Dzieci Angielskich” (artylerzystów), które zmusiły władze królewskie (Jerzego VI) Anglii do odesłania ich do Australii na „Batorym”, bez konieczności przesiadania się na inny statek;

– (3) parowiec „Pułaski”, który nie miał ozdoby dziobowej, ubogacony był w krzyż jaki Kazimierz Pułaski dostał za obronę Częstochowy, z napisem: Pod tym znakiem zwyciężysz. Był najbardziej pracowitym statkiem, zmagającym się się ze sztormami na Północnym Atlantyku podczas całego okresu zimowego – w konfrontacji tej wychodził zawsze zwycięski;

– (4) parowiec „Polonia” z pierwszym hymnem, skomponowanym przez kapelmistrza orkiestry okręgowej: Brawo, niech żyje Polonia.

– (5) parowiec „Kościuszko” z niezatapialnym dziobem oraz duchem nieustraszonego kapitana Eustazego Borkowskiego, ale pusty (bez ładunku) zawsze gotów był się wywrócić;

– (6) motorowiec „Sobieski” (podniesienie bandery 15 czerwca 1939 roku) w czasie wojny ustanowił rekord pracowitości i szczęścia pod kapitanem Zdenkiem Knoetgenem;

– (7) motorowiec „Chrobry”, najmłodszy ze wszystkich polskich transatlantyków, z orłem bez korony na dziobie.

Powyższa wzmianka transatlantycka nie ma charakteru ściśle historycznego, ani propagandowego, choć wiedza ta – na ten ekskluzywny temat – zawsze będzie dumą narodową Polaków, w pewnym sensie porównywalną do tej, jaką niegdyś mieli Anglicy do swojej floty morskiej, zwanej „Królową mórz”. „Gdy spoglądasz na morze, widzisz Anglię” – wyznał poeta argentyński Jorge Luis Borges.

A co widzimy my, i co widzą inni, kiedy czasami uda się spojrzeć na Bałtyk z promu od strony Skandynawii? Na tak postawione pytanie tylko mewy mają gotową odpowiedź, a brzmi ona mniej więcej tak: – Kiedyś nasze prababki mewy widziały Prusy Wschodnie i Prusy Zachodnie. A od kiedy my tu śmigamy nad falami, widzimy zawsze Polskę i polskie bociany. Choć z boćkami się nie kumplujemy, to jednak zaglądamy często w głąb tego pięknego kraju. Stąd całkiem niezła u nas znajomość języka polskiego, w naszym mewim wydaniu, oczywiście.

Ptaki są szczere aż do bólu, tak jak małe dzieci. Gorzej z dorosłymi ludźmi – często udają, iż wszystkiego nie widzą, albo nie chcą widzieć. A przecież jest na co popatrzeć, choćby na ten gęsty mazurski las jak Puszcza Piska, albo Bory Tucholskie na Kaszubach.

Dla sceptyków są linie wysokiego napięcia; najpotężniejsza jest Chmielnicka, która łączy stację elektroenergetyczną 750/400/110 kV „Rzeszów”, w miejscowości Widełka niedaleko Kolbuszowej, z elektrownią jądrową (jako Chmielnicka właśnie) na Ukrainie.

Tegoroczna powódź na Dolnym Śląsku odkryła karty. Wysoki poziom wody na Nysie Kłodzkiej już 11 września rozmył wszystkie “nieprzesadnie alarmujące” prognozy meteorologiczne, niszcząc po drodze domostwa, mosty i drogi gminne; gdzieniegdzie topiąc zwierzęta domowe, a choćby ludzi.

Sztaby kryzysowe, zwoływane naprędce, tu i ówdzie, przez premiera Donalda Tuska, w żaden sposób nie mogły nawiązać do bohaterskich czynów polskich Transatlantyków w czasie wojny. Wtedy bomby zrzucane przez niemieckie bombowce rwały pokład statku. A dostawszy się pod pokład, dziurawiły jego dno. Polscy kapitanowie ginęli wraz ze swoimi Transatlantykami – dumą polskiej żeglugi wielkiej na morzach świata i oceanach.

Teraz to siła natury wody, opadowej i rzecznej, dała znać o sobie. ale nie wszystkie jej zagrożenia nie były do nie zauważenia w unijnym systemie Copernikus.

Na Transatlantyku podczas rejsu do dyspozycji była pozycja obserwacyjna na dziobie statku, zwana „okiem” marynarza pełniącego służbę, który dysponował lornetką. Zderzenie z dryfującym lodem, nadpływającym z pod koła biegunowego, zwłaszcza na Północnym Atlantyku, czasami było na wyciągnięcie ręki.

Kapitan Eustazy Borkowski, kładąc się „Kościuszką” na wyznaczony kurs, po wyruszeniu w rejs, już na początku drogi zawsze gniewny ocean poskramiał wodą święconą. Natomiast premier Tusk ani razu nie pomyślał o tym, kiedy zwoływał sztaby kryzysowe na terenach zalanych wodą, aby zabrać ze sobą choćby choćby małą buteleczkę z tym bezcennym egzorcyzmem.

Odkręcić nakrętkę i pokropić wodą egzorcyzmowaną miejsca dotknięte żywiołem, to pewnie i minister Siemoniak by potrafił. Ale już wypowiedzieć błogosławieństwo nad tragedią ludzką, to trudność (zwłaszcza dla niedowiarka?) nie do udźwignięcia.

Potem już tylko przez dłuższy czas odczuwa się ten wewnętrzny wstyd przed samym sobą: – Cholera, mogłem, a nie uczyniłem żadnego błogosławionego gestu wobec tych cierpiących ludzi i zwierząt. Niedobrze byłoby, gdyby kiedykolwiek później cały sztab dowodzenia kryzysem powodziowym, wraz z rządem polskim, nieoczekiwanie znalazł się w sytuacji, w jakiej kiedyś znalazła się cała załoga „Tytanica” wraz z pasażerami, w liczbie ok. 2208, w nocy z 14 na 15 kwietniu 1912 roku, w drodze do Nowego Jorku.

Powinniśmy pamiętać i o tym tragicznym wydarzeniu, z przed przeszło 120 lat. To wspomnienie, i dla nas Polaków, jest nie mniej ważne, bo jest jak powracająca fala z głębin morskich (one nigdy nie mają litości tylko dla złoczyńców), która co rusz wyrzuca na brzeg Bałtyku wszystkie wypowiedziane kiedyś słowa przez naszych kapitanów polskiej żeglugi wielkiej, którzy jakoś szczęśliwie zawsze wracali do swojego rodzimego, gdyńskiego portu.

Niestety, ale zaraz potem przyszła II Wojna Światowa. I już większość z nich nie wróciło do swoich rodzin na Święta Bożego Narodzenia. Tym razem powracająca fala może być bardzo, ale to bardzo wysoka.

Polecamy również: Trybunał UE zadecydował, iż Polska ma uznawać tzw. “zmiany płci”

Idź do oryginalnego materiału