Amerykanie też mają „demokrację walczącą”, która zdecyduje o wyborze prezydenta

1 tydzień temu

Nie widziałeś, to nie komentuj! A gdy widziałeś coś zupełnie innego, niż później zostało skomentowane? Postarajmy się udzielić odpowiedzi na to pytanie. Według mediów świat żyje debatą prezydencką w USA i jak zwykle oprócz „faktów” medialnych istnieje twarda rzeczywistość. Analizy długości krawata i wypowiedzi celebrytów, to przedmiot debaty, ale nie światowej, tylko branżowej. Żyją z tego całe grupy, z mediami na czele, natomiast w głowie przeciętnego wyborcy kołaczą się zupełnie inne myśli i marzenia.

Wczoraj w nocy, czasu polskiego, wszyscy widzowie zachowujący elementarny obiektywizm, mogli tylko i włącznie dyskretnie przykrywać usta, aby ostentacyjnym ziewaniem nie robić przykrości politykom. Nie było w tym słownym pojedynku ani jednego momentu, który czymkolwiek mógłby zaskoczyć. Donald Trump był Donaldem Trumpem, a Kamala Harris Kamalą Harris. Taki materiał analityczny jest nie do zaakceptowania dla wszystkich speców od mowy ciała, geopolityki i przede wszystkim redaktorów naczelnych. Dlatego też zwyczajowo mieliśmy do czynienia z epickimi opowieściami o tym, czego w tej debacie po prostu nie było.

Ponieważ rozstrzygają się najwyżej wagi interesy polityczne, ideologiczne i finansowe, to został też dołączony pakiet autorytetów i badań sondażowych wskazujących na „zaoranie”. Stacja CNN, czyli amerykański TVN, jako pierwsza odpaliła sondaż i niemal jeden do jednego odwróciła proporcje z debaty Trumpa i Bidena. Takie same wyniki opublikowałby TVN przy debacie Tusk Kaczyński i w drugą stronę TV Republika, bo to zgrany zabieg mający wywołać zamieszanie w głowach biednego wyborcy. Jest jednak mało prawdopodobne, aby debata w znaczący sposób zmieniła preferencje wyborcze i aby to udowodnić wystarczy przywołać dwa spektakularne przykłady z krajowego i amerykańskiego podwórka.

W debacie zorganizowanej przez TVP zarządzanej przez ludzi Jacka Kurskiego, w zgodnej opinii fachowców Donald Tusk całkowicie poległ, a wygrał Krzysztof Bosak i Mateusz Morawiecki. Przy urnach okazało się coś zupełnie innego, KO zdobyło władzę, PiS władzę straciło, Konfederacja z kolei uzyskała fatalny wynik, grubo poniżej oczekiwań. Po katastrofalnej dla Bidena debacie, badania sondażowe pokazały wyraźna wygraną Trumpa i to badania CNN, ale i po tak fatalnym występie przez cały czas grubo ponad 40% Amerykanów widziało w niedołężnym staruszku prezydenta światowego imperium. Jaki z tego wniosek?

Wyborcy w swojej masie nie zmieniają poglądów z poniedziałku na wtorek, choćby Kamala Harris była wybitnie błyskotliwą i dowcipną „prezydentką”, a przecież gołym okiem widać, iż jest dokładnie odwrotnie, to nie przekona republikanów. I odwrotnie, Donald Trump może stawać na głowie i śpiewać piosenki Taylor Swift, co zresztą prawie robił, to i tak nie zdobędzie sympatii wyborców Partii Demokratycznej. Jak zwykle cała zabawa dotyczy kilkuprocentowej grupy wyborców, która nie bardzo wie w jakim kierunku podążać, ale choćby ta grupa bardziej kieruje się swoimi interesami, niż powtarzalnymi „analizami” ekspertów. jeżeli cokolwiek ma w tym zestawie rzeczy istotnych i nieistotnych najważniejsze znaczenie, to „walcząca demokracja”, która wczoraj się wyrwała z ust Donalda Tuska.

Prezydent Donald Trump podobnie jak większość polityków konserwatywnych jest przedstawicielem normalnej demokracji, bez dodatków. Kamala Hariss dla odmiany jest „demokratką liberalną” i „walczącą”, co oznacza, każdy przejaw „mowy nienawiści” z jej strony, czy ewidentna śmieszność połączona z brakiem kompetencji, będzie przedstawiana przed media i celebrytów jako tolerancja i ochrona klimatu. Trump dla odmiany zawsze będzie faszystą, rasistą i „fobem” we wszystkich odmianach. O wyniku wyborów w USA zdecyduje wąska grupa wyborców, która oprze się „demokracji walczącej” propagandzie albo będzie patrzeć na własne portfele i talerze.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!

Idź do oryginalnego materiału