Prezydent Karol Nawrocki coraz częściej zachowuje się jak uczestnik partyjnej rozgrywki, a nie jak strażnik państwowej równowagi. Jego słowa o „lepszym ambasadorze” mówią o nim więcej niż o dyplomacji.
Słowa prezydenta Karola Nawrockiego wypowiedziane podczas wizyty na Litwie – iż „marszałek Szymon Hołownia byłby lepszym kandydatem na ambasadora w USA niż obecnym ambasadorem jest Bogdan Klich” – są czymś więcej niż tylko oceną personalną. To demonstracja polityczna, wpisująca się w szerszy wzorzec działań głowy państwa, który zamiast roli arbitra coraz częściej przybiera pozę uczestnika partyjnych przepychanek.
Trudno nie zauważyć, iż prezydent wchodzi w spór o ambasadorów z Radosławem Sikorskim i rządem Donalda Tuska z zapałem, którego nie wykazywał w innych sprawach państwowych. Jakby właśnie w tym, a nie w kwestiach bezpieczeństwa czy polityki społecznej, widział dziś pole do zademonstrowania własnej podmiotowości. Wypowiedź o Klichu – doświadczonym polityku i byłym ministrze obrony – można odczytać jako próbę politycznej zemsty lub sygnał, iż w polityce zagranicznej prezydent nie zamierza pełnić roli notariusza. Problem w tym, iż taka postawa przypomina raczej doraźną rozgrywkę niż długofalową wizję dyplomacji.
Nawrocki mówi: „Klich nie wypełnia swojej misji ambasadorskiej w taki sposób, jak oczekiwaliby tego Polacy i Polska”. Tyle iż nie wiadomo, co to adekwatnie znaczy. Kto są owi „Polacy”, których prezydent przywołuje? Czy chodzi o elektorat, który wyniósł go do władzy, czy o szerzej pojęty interes państwa? Ta mglistość języka to stały element prezydenckiego stylu: dużo symboli, mało konkretu.
W tle tego sporu toczy się poważniejsza batalia – o kontrolę nad polską służbą zagraniczną. Według doniesień „Newsweeka” prezydent miał złożyć premierowi Donaldowi Tuskowi propozycję „podziału placówek” na prezydenckie i rządowe. Gdyby taka umowa rzeczywiście weszła w życie, oznaczałaby de facto upolitycznienie polskiej dyplomacji, w której ambasadorowie stawaliby się nie reprezentantami państwa, ale wykonawcami poleceń dwóch konkurujących ośrodków władzy.
Od czasu objęcia urzędu Karol Nawrocki chętnie sięga po gesty symboliczne – ale rzadziej buduje spójne strategie. Jego aktywność przypomina raczej próbę utrzymania politycznej widzialności w sytuacji, gdy realne kompetencje prezydenta w polityce zagranicznej są ograniczone. Stąd prawdopodobnie bierze się też jego upodobanie do personalnych ocen i ostrych komentarzy, które dobrze brzmią w przekazie dnia, ale fatalnie w protokole dyplomatycznym.
Kiedy więc prezydent mówi, iż Hołownia byłby „lepszym ambasadorem w USA”, nie chodzi mu przecież o analizę kwalifikacji. To polityczny sygnał wysłany w dwóch kierunkach: do zaplecza rządowego – jako ostrzeżenie, iż nie będzie zgody na każdą nominację – i do własnych wyborców – jako dowód niezależności wobec Tuska. Innymi słowy, dyplomacja staje się tłem dla krajowej kampanii, nie odwrotnie.
Publiczne deprecjonowanie urzędującego ambasadora nie jest działaniem, które przystoi głowie państwa. Nawrocki, zamiast wzmacniać wizerunek Polski za granicą, podważa go, przenosząc wewnętrzne spory na arenę międzynarodową. W dyplomacji liczy się powaga instytucji, nie błyskotliwość wypowiedzi. A słowa prezydenta mogą sprawić, iż partnerzy w Waszyngtonie czy Brukseli zaczną się zastanawiać, z kim adekwatnie rozmawiają – z Polską czy z jej frakcjami.
Być może prezydent chciał po prostu zaznaczyć swoją obecność w debacie o kształcie polskiej polityki zagranicznej. Ale jeżeli robi to poprzez personalne przytyki i sugestie wobec własnych ambasadorów, ryzykuje, iż zapamiętany zostanie nie jako strażnik konstytucyjnej równowagi, ale jako polityk, który zamienił urząd prezydenta w narzędzie bieżącej gry.
A przecież Polska potrzebuje dziś nie gestów, ale powagi.

1 tydzień temu














