Album próżności. Andrzej Duda w roli głównej

1 tydzień temu
Zdjęcie: Andrzej Duda


Gdy choćby konserwatywny tygodnik „Do Rzeczy”, od lat uchodzący za życzliwe medium wobec obozu Zjednoczonej Prawicy, publikuje tekst ostro punktujący megalomanię Andrzeja Dudy, to znak, iż coś pękło. Łukasz Warzecha, autor analizy zatytułowanej „Cały on”, nie owija w bawełnę: prezydent, który przez dekadę zajmował najważniejszy urząd w państwie, pozostawił po sobie obraz człowieka zapatrzonego w siebie, a nie w państwo.

„Słuchając i czytając Andrzeja Dudę po 6 sierpnia, można nabrać dużych wątpliwości, czy to ten sam człowiek, który przez dekadę zajmował najważniejszy urząd w państwie. A jeżeli tak – to można się zdziwić lub choćby przerazić” – pisze Warzecha („Do Rzeczy”).

Prezydenci, premierzy, liderzy państw – wielu z nich zostawia po sobie wspomnienia. Churchill, Bush, Thatcher, Blair – ich książki, choć często dyktowane ghostwriterom, niosły ze sobą strategiczne analizy, opisy kulis decyzji, wgląd w światową politykę. Były świadectwem epoki i próbą tłumaczenia wyborów, które wpłynęły na losy milionów.

Tymczasem Andrzej Duda uznał, iż najlepszym tytułem dla swojego dzieła będzie „To ja, Andrzej Duda”. Trudno o bardziej wymowną manifestację megalomanii. To nie wspomnienia prezydenta, który próbuje rozliczyć się ze swoją misją, ale literackie selfie – długie, nużące i skupione na „ja”.

Warzecha ironicznie zauważa, iż inni liderzy w swoich tomach skupiali się na politycznych procesach, a Duda skupił się na sobie. I nie jest to bynajmniej zabieg stylistyczny. To cała filozofia prezydentury: jednostka ponad państwem, autopromocja ponad refleksją, wizerunek ponad treścią.

Czytelnik, który sięgnie po książkę Dudy, spodziewa się wyjaśnień – choćby w sprawie Ukrainy, największego geopolitycznego wyzwania jego kadencji. Jakie analizy przesądziły o decyzji oddania dużej części polskiego uzbrojenia? Jakie były rozmowy w kuluarach NATO? Jak wyglądały negocjacje z partnerami zza oceanu? Tego wszystkiego próżno szukać. Jak pisze Warzecha: „Naiwnie będą tam szukali umieszczenia polskich decyzji w szerszym kontekście, ich uzasadnienia w relacji do globalnych interesów, może kulis analiz i narad (…) Nic z tych rzeczy” („Do Rzeczy”).

W zamian otrzymujemy anegdoty w stylu „u cioci na imieninach”. Zamiast analizy sytuacji międzynarodowej – opowieści o nastrojach, spotkaniach, wrażeniach. Oto prezydent, który miał być strażnikiem konstytucji, liderem w polityce zagranicznej, głową państwa. Zamiast odpowiedzialności i wizji dostajemy kronikę osobistych przeżyć.

To, co najbardziej uderza, to właśnie megalomania. Andrzej Duda nie ukrywa, iż centrum świata jest on sam. Książka nie jest więc próbą uczciwego rozliczenia, ale raczej pomnikiem własnego ego.

I tu pojawia się zasadniczy problem. Gdy krytykuje go opozycja – to norma. Ale kiedy dostaje cięgi na łamach „Do Rzeczy”, pisma bliskiego PiS, to sygnał, iż choćby najwierniejsi czytelnicy obozu władzy nie są w stanie dłużej udawać, iż król ma ubranie.

Warzecha daje jasno do zrozumienia, iż dzieło Dudy to żenujący kontrast wobec wspomnień innych przywódców: „Próżno szukać tego samego w książce Andrzeja Dudy”. A przecież to właśnie w tych wspomnieniach miał być zapisany bilans dwóch kadencji. Nie chodzi tu tylko o książkę. Ona jest symbolem. Symbolem dekady, w której prezydentura była podporządkowana potrzebom jednej partii, a na końcu – potrzebom własnego ego. Duda nigdy nie zdobył się na samodzielność, a kiedy przyszło do polityki zagranicznej, jego największym sukcesem stały się zdjęcia u boku mocniejszych partnerów.

Dziś, kiedy opowiada o swojej prezydenturze, zamiast wizji dostajemy autopromocję, zamiast treści – narrację o własnym znaczeniu.

Andrzej Duda chciał zostawić po sobie książkę, która zapisze go w historii. Zostawił jednak dzieło, które bardziej niż o Polsce mówi o nim samym. Zamiast analizy epoki – mamy megalomański monolog. Zamiast poważnej refleksji – opowieść w stylu rodzinnego przyjęcia.

I właśnie to obnaża tekst Warzechy. Kiedy choćby publicysta „Do Rzeczy” pisze, iż dorobek prezydenta to pustka przykryta osobistymi anegdotami, to trudno o mocniejszy dowód na to, iż Andrzej Duda przeszedł do historii nie jako mąż stanu, ale jako bohater własnego albumu fotograficznego.

Idź do oryginalnego materiału