80 LAT TEMU WROCŁAW WRÓCIŁ DO POLSKI

1 dzień temu

Pojęcie „ziemie odzyskane” przez łże – elity UBekistanu i wszelkiej maści postkomuszą (także tę najczęściej kłamliwie podającą się za postsolidarnościową) propagandę zostało bardzo głośno i konsekwentnie wyszydzone. Czas najwyższy, by stwierdzić głośno, dobitnie i jednoznacznie: pojęcie „ziem odzyskanych” zostało wyszydzone niesłusznie i nieuczciwie. A autorami owego wyszydzenia w dużej mierze były i są typy spod ciemnej gwiazdy. Często spod gwiazdy niemieckich instytucji rzekomo naukowych, rzekomo kulturalnych i za niemieckie pieniądze, za pośrednictwem setek działających w Polsce fundacji, stowarzyszeń, placówek badawczych, redakcji gazetowych, internetowych, telewizyjnych czy radiowych a także bez ceregieli, wprost i „na rympał” szczodrze płacących co bardziej pazernym dziennikarzom, naukowcom, muzealnikom, działaczom kultury, pisarzom, burmistrzom, wójtom i innym notablom za chowanie a choćby usuwanie i wyśmiewanie znaków polskiej pamięci. Oraz za pieniądze z tej samej Bundesrepublik Deutschland – za pielęgnowanie, eksponowanie, nagłaśnianie znaków pamięci niemieckiej. W tym – właśnie za wyszydzanie pojęcia „ziemie odzyskane”.

To, iż cyniczne kpiny z pojęcia „ziemie odzyskane” to nikczemność i głupota udowodnić można na przykładzie choćby takim, iż duża część owych ziem włączonych do państwa polskiego w roku 1945 to tereny, zwykle z prastarymi i jak najbardziej polskimi miastami, miejscami ważnymi dla polskiej historii, które do Polski należały od średniowiecza i wydarte Polsce zostały dopiero w końcu wieku XVIII zbrodnią rozbiorów. A które po okresie trwania tej zbrodni, jaką rozbiory były, nie zostały przyłączone do odradzającej się II Rzeczpospolitej. Tych ziem, które Prusy rozszarpywanej wespół z Austrią i Rosją Polsce wydarły i których Niemcy po roku 1918 Polsce nie oddały – było całkiem sporo. Należał do nich i niemały kawałek Pomorza Gdańskiego i niemałe połacie Wielkopolski i Ziemia Pilska i Ziemia Babimojska a także Warmia, której rycerstwo i mieszczaństwo w roku 1454 in gremio zgłosiło się do króla Polski z prośbą, by ją włączył w granice swojego królestwa i na co krzyżacy zmuszeni zostali się zgodzić podpisując się na początku roku 1466 pod treścią drugiego pokoju toruńskiego. Podobnie zresztą było z całymi niegdysiejszymi Prusami (dziś to w większości Mazury), tyle iż od roku 1466 ta ziemia stała się lennem Polski. Lennem przez zdradzieckich Hohenzollernów dwa stulecia później od Polski oderwanym. Czyż jest więc jakimkolwiek nadużyciem powiedzieć o tej jakże wielkiej części ziem przyłączonych do Polski w roku 1945, iż to ziemie o d z y s k a n e? Czy jest tu z czego szydzić? A może nie należy się miano ziemi odzyskanej Gdańskowi? Miasto to w okresie międzywojennym miało status niezależnego mini – państwa pod kuratelą ówczesnej Ligi Narodów. Nie należącego ani do Niemiec ani do Polski. Niemcy stanowili w nim przytłaczającą większość, ale czy to aby argument za rzekomą niemieckością Gdańska? Gdańsk to przecież miasto, które w najściślejszym kwestii tej rozumieniu – od początku do końca „wziął się z Polski”. Zaistniał i rozwinął się dzięki temu, iż stanowi on ujście najdłuższej z polskich rzek i zarazem najpotężniejszej polskiej arterii handlowo – komunikacyjnej. To Wisłą i mnóstwem jej dopływów, z ogromnych obszarów Polski przez niemal wszystkie wieki jej historii płynęła większość tego, co większość Polaków wytwarzała i eksportowała. To dzięki Polsce i tylko Polsce w Gdańsku działał jeden z największych bałtyckich portów. To z tego handlu i z tego pośrednictwa wyrosło całe gdańskie miasto. Gdańsk bez Polski (czy ziem, ludzi i gospodarki znajdujących się w miejscu historycznej Polski) – nigdy by ani nie powstał ani nie istniał. Po I wojnie światowej oszalała z nienawiści do Polski niemiecka większość Gdańska w szale antypolskiej pogardy odcięła się od odradzającego się państwa polskiego. Efekt? Polacy zbudowali sobie Gdynię, rezygnując z portu w Gdańsku, co na Gdańsk sprowadziło nieuchronną finansowo – gospodarczą katastrofę. Bezmyślny szał zaczadzonych antypolską nienawiścią gdańskich Niemców przerodził się wtedy w furię jeszcze większą. Polegającą na tym, iż obok ówczesnego Breslau to Gdańsk stał się najsilniejszym ośrodkiem hitleryzmu. Ten sam Gdańsk, który w XIV wieku Polsce wydarli krzyżacy mordując polską ludność i sprowadzając na jej miejsce – niemiecką. Ten odzyskany potem w połowie XV wieku, zabiegający o jakąś swoją autonomię, ale polski, choć jak przystało na miasto na wskroś portowe – wielonarodowy, pełen nie tylko Polaków i Niemców, ale też Anglików, Holendrów, Skandynawów, Ormian, Żydów i Bóg wie kogo jeszcze. Ale zawsze wszystko, co ci przybysze z niemal całego świata w Gdańsku mieli – było owocem transakcji z Polską i Polakami, skutkiem pośrednictwa i handlu polskim zbożem, polskim drewnem, polskim woskiem, polską smołą i innymi towarami kupowanymi z Polski bądź do Polski eksportowanymi. Mimo więc, iż po zbrodniach na miarę ludobójstwa (bo to właśnie zrobili na Pomorzu Gdańskim krzyżacy w XIV wieku), po wieku niewoli narodowej i po długotrwałej germanizacji – gdańska większość była niemieckojęzyczna to i tożsamość Gdańska i jego przynależność mogła być tylko i wyłącznie polska. Czy jest więc cokolwiek nadającego się do wyszydzenia w pojęciu „odzyskany polski Gdańsk”?

Z innymi częściami składowymi ziem odzyskanych sprawa jest nieco bardziej złożona. Pomorze Zachodnie od średniowiecza wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk. W rękach pierwszych Piastów była choćby Rugia, ale potem przyszły czasy władców brandenburskich i meklemburskich i pokrewnych Polskom Gryfitów a i Piastowie zachodniopomorscy w XIV – XV wieku ciągle mieli tam swoje księstwa, choć bywało z nimi różnie. Kaźka Słupskiego usynowić chciał Kazimierz Wielki a późniejsi Piastowie zachodniopomorscy pod Grunwaldem pojawili się w roli gości zakonu (choć poddali się jako jedni z pierwszych, co też w części przyczyniło się do polskiego zwycięstwa). Zanim Pomorze Zachodnie przy swoim państwie zakotwiczyli Prusacy panowali tam też Duńczycy i Szwedzi. Per saldo jednak – ta część ziem odzyskanych albo na miano to zasługuje w stopniu najmniejszym, albo też ich odzyskanie nastąpiło po okresie najdłuższym. Ze Śląskiem rzecz wygląda inaczej. Po I wojnie światowej polszczyzna daleko na zachód od Opola była obecna jeszcze tak powszechnie, iż cała Opolszczyzna stała się obszarem plebiscytowym. Większość (uzyskana metodami często dalekimi od uczciwych) opowiedziała się za przynależnością do Niemiec. Co zakończyło się wybuchem powstania, w tym największą i najkrwawszą z jego bitew – o Górę Świętej Anny. Przez nas przegraną, ale tak ogromną i zażartą, iż zaraz po jej wygraniu Niemcy na jej szczycie wznieśli kolosalny monument swego z trudem dopiętego triumfu. Zachodnia część Śląska (zwana Dolnym Śląskiem) od Polski odpadła w połowie XIV wieku. Zdaniem profesora Jerzego Łojka momentem rozstania (po którym próby polskiego powrotu były już bezskuteczne) był traktat namysłowski podpisany w roku 1348. Choć Księstwo Świdnicko – Jaworskie swą przynależność do Polski deklarowało przez jeszcze kilka dziesięcioleci. Śląsk utracony wówczas został na rzecz Czech, które to z kolei w roku 1526 zmuszone były ustąpić go Monarchii Habsburskiej. A tej Śląsk Prusy wydarły serią wojen w połowie XVIII stulecia.

Pora zadać pytanie: czy w 1945 miasto Wrocław zostało przez Polskę – odzyskane? jeżeli (wzorem „Kalendarza Historycznego” autorstwa prof. Jerzego Łojka) podsumować przynależność Wrocławia w ciągu jedenastu wieków jego dziejów to wyglądałoby to mniej – więcej następująco: do Czech Wrocław należał od (data często uchodzi za legendarną a miasto w tym czasie było ledwie małym gródkiem) roku 923 do ok. 982 (najdalej 985 – taki rok budowy grodu Mieszka I na Ostrowie Tumskim ustalono metodą radiowęglową). Między rokiem 982 a 1348 mieści się panowanie polskie (w tym polskich książąt piastowskich, w roku 1290 o mały włos a Henryk Probus, po otrzymaniu korony, we Wrocławiu ustanowiłby stolicę swego polskiego królestwa). Potem do 1526 panują tu Czesi, do wojen z lat 1740 – 1756 Habsburgowie, którym to Śląsk z Wrocławiem wydzierają Prusacy. Do roku 1945 mamy więc we Wrocławiu jakieś 235 lat panowania czeskiego, 366 (a przynajmniej 351) polskiego, 214 do 230 austriackiego i może 205 (a może tylko 189) łącznie pruskiego i niemieckiego. Był też w XV wieku epizod węgierski a spora część panowania czeskiego to przecież rządy dwóch Jagiellonów, syna i brata polskich królów, którym swój tron powierzyli Czesi. W sumie niezły misz -masz, o nie jedno można by się spierać, ale jeżeli do rachunku doliczyć ostatnie osiemdziesiąt lat to wyjdzie nam, iż całość polskiego panowania nad Śląskiem i jego historyczną stolicą (którą jest Wrocław, cokolwiek by o tym myśli się w Katowicach jeszcze parę wieków temu w ogóle nie kojarzonych ze Śląskiem) to blisko pół tysiąclecia. Czyli znacznie więcej, niż suma panowania pruskiego, niemieckiego i austriackiego.

Owszem, w okresie międzywojennym Wrocław miał charakter zdecydowanie niemiecki. Największą w pełni tego pojęcia rozumieniu mniejszością byli Żydzi. Zamożni, stanowiący wielką część wrocławskiej elity, choć ledwie dwudziestotysięczną. Czyli ledwie kilka procent mieszkańców miasta. Więcej było tu Austriaków (obywateli Austrii, w 1938 wchłoniętej przez III Rzeszę i Bóg raczy wiedzieć na ile uważających się za cokolwiek znacząco odmiennego od innych poddanych totalitarnej satrapii Hitlera). W swej sławnej książce Norman Davies liczbę wrocławskich Polaków w latach poprzedzających I wojnę światową szacował na kilkadziesiąt tysięcy, jakieś może 10% mieszkańców miasta. Odzyskanie przez Polskę niepodległości oraz nie kończące się akty antypolskiej agresji zdecydowaną większość wrocławskich Polaków skłoniły jednak do przeprowadzki za wschodnią stronę granicy, czyli do II Rzeczpospolitej. We Wrocławiu pozostało ich jednak na tyle dużo, iż byli w stanie utrzymywać swój kościół, mieć tu swoje stowarzyszenia i na tyle wielu studentów, iż hitlerowcy mieli przeciw komu organizować swoje kampanie a potem kogo wywozić do obozu w Gross Rosen. A i choćby po tych aktach represji czy wprost – eksterminacji było komu założyć Ruch Oporu „Olimp”. Też, niemal co do jednego z kilkudziesięciu jego członków, wymordowany przez Niemców. Jakże łatwo po takim pasmie konsekwentnej eksterminacji powiedzieć: „Polaków tu nie ma!” Tak Niemcy o tutejszych Polakach mówili i bywa, iż tak właśnie mawiają i dziś…

Kiedy cofniemy się jeszcze sto lat wstecz to okaże się, iż jeszcze w XIX wieku Wrocław z Dolnym Śląskiem stanowił też diecezję Kościoła rzymsko – katolickiego niezmiennie od roku 1000 podległą metropolii gnieźnieńskiej. Niezmiennie przez grubo ponad osiemset lat! Co nie było bez znaczenia, gdyż katolików na tej ziemi było kilka mniej, niż protestantów. Zmianę w przynależności tutejszego Kościoła Watykan wprowadził dopiero po skutkach wprowadzenia przez Prusy obowiązku szkolnego. Dopiero bowiem przymus codziennych lekcji w języku niemieckim w pierwszych dekadach XIX wieku przyniósł skutek w postaci zaniku polszczyzny, wypieranej przez niemczyznę. Śladów polskości pozostało jednak bez liku. Ogromna część i Dolnoślązaków i wrocławian miało nazwiska zakończone na „sky”, „tzky” alko ”tschytzk” (np. Adamtschytzk, Kovaltschyzk) lub w inny sposób zdradzające polską etymologię. Kto pamięta stare wrocławskie cmentarze ten wie, jak wielka część nagrobków miała wyryte tak właśnie brzmiące nazwiska. Zdecydowana większość dolnośląskich i niemal wszystkich wrocławskich nazw miejscowych – miała polski rodowód. Żadne próby zastąpienia ich onomastyką niemiecką – nic nie dały. Siła przyzwyczajenia użytkowników nazw takich, jak Popowitz, Osobowitz, Grabschen i niemal wszystkich innych – była zbyt silna. Można więc przyjąć, iż mimo iż międzywojenny Wrocław był dość zdecydowanie niemiecki – to jednak w wielkiej mierze niemczyzną dość młodej daty. Często – niemczyzną kilka więcej, niż naskórkową.

A co powiedzieć można o największych akordach wielkiej historii tego miasta liczącego sobie ponad tysiąc lat? Tym z tych akordów, który w największym stopniu przesądziły o metropolitalnym charakterze miasta, było ustanowienie we Wrocławiu biskupstwa, co miało miejsce w roku 1000 za sprawą Bolesława Chrobrego, 25 lat później koronowanego na pierwszego polskiego króla. Pierwsi wielcy naukowcy z tej części środkowej Europy – to także Polacy: Witelon (na uniwersytecie w Padwie zdefiniowany narodowo jako „Polak z Wrocławia”) oraz Benedykt Polak (pierwszy w dziejach Europy wielki podróżnik i zarazem twórca filologii orientalnej). Wszystkie najstarsze zabytki Wrocławia – to fundacje Piastów. Zarówno wszystkie kościoły, jak i wszystkie zamki (na Ostrowie, w Leśnicy i te, z których zostało najmniej, w miejscu arsenału i gmachu głównego uniwersytetu). jeżeli dodamy do tego najstarsze, zapisane w „Księdze Henrykowskiej” polskie zdanie oraz postacie kilku wybitnych hierarchów tutejszego Kościoła (Przecława z Pogorzeli, Nankiera, Thurzona) to przekonamy się, iż nie trzeba długo skrobać w skorupę tutejszej austriackości czy niemieckości by dokopać się do znaczących zasobów polskiego wkładu we wrocławską historię.

A co w tej historii zmieniły lata II wojny światowej? Odpowiedź jest jednoznaczna, oczywista i bardzo krótka: zmieniły wszystko. WSZYSTKO! Przygotowany i w sporej mierze zrealizowany Gneralplan Ost miał za cel ostateczne unicestwienie narodu polskiego. Z do dziś nie policzonych strat i do dziś nie ustalonych liczb jedna jest pewna: różnica między ilością obywateli Polskich ustaloną spisem powszechnym z roku 1946 a danymi statystycznymi z roku 1938. Ten ubytek obywateli polskich wyniósł grubo nad 11 milionów. Nawet, jeżeli założymy, iż wielka część tego ubytku była skutkiem zmian granic, przesiedleń i innych migracji to nie sposób zakwestionować milionów Polaków z najpełniejszą premedytacją wymordowanych przez Niemców wyłącznie z przyczyny ich polskiej narodowej przynależności. A w tej potwornej liczbie – wymordowanie większości polskich ziemian, polskiej inteligencji, polskich gremiów przywódczych. Po aktach ludobójstwa tak potwornego mowy być nie mogło ani o współistnieniu Polaków i Niemców na tym samym terytorium ani o granicach w kształcie sprzed ludobójczo – grabieżczego szału, który w 1939 roku ogarnął przytłaczającą większość Niemców. Mowy być nie mogło, żeby przynależność do Niemiec niegdysiejszych wschodnich Prus i Śląska przez cały czas była jak kleszcze zaciskające się nad centralną Polską i samą polską stolicą. Na ziemie te zresztą sami Niemcy zwieźli setki tysięcy Polaków jako niewolniczych robotników i więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych. Po rozpętaniu najstraszliwszej z wojen, w której w ciągu kilku lat życie straciło kilkadziesiąt milionów ludzi mowy być też nie mogło to tym, by o jakimkolwiek przyszłym kształcie Niemiec mógł mieć cokolwiek do powiedzenia którykolwiek z Niemców. W czasie wojny spontanicznie przyjął się zresztą zwyczaj pisania słowa „niemiec” z małej litery. I komu jest dane wiedzieć, co działo się w czasie wojny, ten ani trochę temu się nie dziwi. Skala niemieckich zbrodni aż nadto przemawiała za tym, by wschodnią niemiecką granicę przesunąć co najmniej na linię Odry i Nysy Łużyckiej. Co innej satrapii, rusko – sowieckiej, zarazem dawało okazję przekazania w polskie ręce terytorialnej rekompensaty za znacznie większe, stanowiące około połowy terytorium II Rzeczpospolitej, ziemie zagarnięte Polsce przez Stalina rozszarpującego w roku 1939 Polskę w spółce z Hitlerem. Za tę przez Sowietów wydartą wschodnią połowę Polski Sowieci, z aplauzem zwycięskich Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, dali Polsce rekompensatę w postaci ziem odzyskanych. W tym – Wrocławia. Ziem zniszczonych i często doszczętnie zrabowanych. W części wracających do Polski po rozbiorach i po tym, jak Polska tego, co jej się należało, nie odzyskała ani w roku 1918 ani w latach późniejszych. A często – odzyskanych po wiekach. Stanisław Grabski i Stefan Kisielewski pisali, iż „granica na Odrze i Nysie to rzecz najściślej logiczna, oczywista”. O takiej granicy w XV wieku marzył Jan Długosz. O granicy jak najkrótszej z Niemcami, czyli źródłem najpotworniejszych agresji, generatorem całych serii wojen – marzyli nie tylko Polacy. Bo granica prosta i krótka to szansa powstrzymania odwiecznych agresorów, to nadzieja poskromienia największego ze źródeł wojen. A do ustanowienia takiego przebiegu granicy w stopniu decydującym przyczynili się sami Niemcy. To oni swoimi własnymi bezprzykładnymi zbrodniami, swoimi fabrykami śmierci o linii Odry i Nysy przesądzili. jeżeli milionom zachciewa się „przestrzeni życiowej” osiąganej metodą spalenia w piecach całych narodów – to cofnięcie takich milionów na linię Odra – Nysa jest najdelikatniejszym wymiarem najbardziej uzasadnionej kary.

A Polacy, skutkiem niemieckiego pomysłu na „przestrzeń życiową uzyskaną spaleniem w piecach zamieszkujących ją narodów”, w roku 1945 powrócili na Ziemie Zachodnie i Północne. W tym także do Wrocławia. Profesor Hugo Steinhaus napisał o tym, jak to wówczas wyglądało: „największa kupa dziadów na największej w Europie kupie gruzów”. Bo Wrocław był kupą gruzów a przybywający do niego Polacy byli ocalałymi z zagłady resztkami polskiego narodu. Resztkami przez Niemców do gołej skóry ograbionymi, wygłodzonymi i ledwo żywymi. Te strzępki polskiego narodu w 1945 roku przystąpiły do ożywiania wypalonych ruin Wrocławia. W warunkach nowego, tym razem sowieckiego zniewolenia, odbudowywały dom po domu, fabrykę po fabryce. Stworzyły tu od zera znaczące ośrodki nauki a kultury czasem wręcz rangi światowej. Po trzydziestu pięciu latach tego trudu to we Wrocławiu Polacy zbudowali też jeden z najpierwszych bastionów wyzwolenia z komunizmu wszystkich narodów deptanych sowiecką satrapią. Te osiemdziesiąt nowych lat nowego, choć w części i prastarego Wrocławia, to ogromny kawał często wręcz niewiarygodnie wzniosłej i wspaniałej historii. To wielki kawał naszej polskiej narodowej historii. I pomimo wszystkich jej tutejszych minusów, ogromny i potężnie uzasadniony powód do polskiej narodowej dumy.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału