…zaczął się strasznie. W nocy z 16/17 lipca zmarła Joanna Kołaczkowska. Miała zaledwie 59 lat.
Nie mam pojęcia, jak ją najlepiej upamiętnić, ale przecież jak o niej nie napisać niczego? Po raz pierwszy dowiedziałem się o Jej istnieniu, gdy zobaczyłem kabaret Potem na scenie puławskiego Domu Chemika. Dla moich rówieśników stała się inspiracją od pierwszego wejrzenia, program studniówkowy naszego rocznika zawierał prócz przeróbki „Wiosennej pieśni radości” wiele nieudolnych dość, choć ambitnych prób naśladownictwa ich stylu i klimatu. Z nieznanych do dziś przyczyn, dyrektor naszej szkoły na spotkaniu przedmaturalnym strasznie się wściekł o, jak to nazwał, „teatr absurdu” na scenie, zjechał twórców niemiłosiernie (w sensie naszych kolegów, uczniów przygotowujących występ studniówkowy), a ja, jako wieczny anarchista pomyślałem, iż powinni dalej iść w tym kierunku, bo chwilowa niepoczytalność naszego dyra oznacza, iż trafili celnie. Nie mam informacji, by ktokolwiek z ówczesnych maturzystów kontynuował przygodę z kabaretem, ale Asia Kołaczkowska została w każdym z nas.
Później po prostu była. Jedna z nielicznych osób sceny kabaretowej, którą zawsze chciałem obejrzeć do końca. Gdy 10 lat temu zaprzyjaźniłem się z kilkoma interesującymi postaciami jeleniogórskiego środowiska artystycznego (to nie pomyłka, wiem iż Joanna Kołaczkowska zaczynała w Zielonej Górze, ale w Jeleniej też ją podziwiali) zauważyłem, iż zwłaszcza dla kobiet, stała się nie tylko symbolem sukcesu scenicznego, ale inspiracją życiową, chciały być takie jak Ona, która jak nikt inny pokazała, iż piękno, to nie 18 lat i 90-60-90, ale osobowość i dobre emocje. W zdominowanym przez mężczyzn gatunku, grała pierwsze skrzypce i to ona dowodziła, przede wszystkim publicznością. Fragmenty Jej skeczy przeszły do codziennego repertuaru ludzi ceniących żart sytuacyjny, a co druga kobieta po rozstaniu z partnerem pocieszała się nucąc „Song porzuconej”. Artur Andrus mówił o niej, iż jest po prostu normalna. Jak jest wesoło, to jest wesoła, jak jest smutno, to smutna. „Aśka, nie da się napisać wesołej piosenki o sercu rozerwanym na kawałki. Straszny ból”, napisał dziś rano. A mnie nigdy nie było tak smutno po śmierci osoby publicznej od czasu odejścia Davida Bowie. To ludzie, na których starczyło spojrzeć, by pomyśleć „Nie jest tak źle, skoro oni istnieją”.