14.08.25. Nic to!
Nikt chyba nie ma wątpliwości, iż polityczni strażnicy polskości, w tym obrońcy kanonu polskiej literatury w szkole, doskonale wiedzą, skąd pochodzi tytułowa formuła niniejszych Zapisków. Trylogię Henryka Sienkiewicza, jak i teksty, które mocą swej władzy nakazują czytać jako lekturę edukacyjnie obowiązkową, znają przecież z wszelką pewnością na pamięć. W czasie, gdy sami chodzili do szkoły, czytali ani chybi wszystko od deski do deski. Podejrzeniom Michała Rusinka – który zgłosił ostatnio gotowość przepytania na wszelki w niebiosach przypadek paru głośnych polityków ze znajomości sugerowanych Polakom lektur – oparliby się bezsprzecznie i bez trudności (zob. na stronach „Wyborczej” z 5.08.2025 – Rusinek: Chętnie przepytam Morawieckiego i Błaszczaka ze szkolnych lektur, o które teraz walczą lub pt. Przepytać Morawieckiego z lektur, o które teraz walczy Magazyn „Wyborcza” z 9.08.2025). Wszak „wyszli na ludzi” i – zgodnie z głębokim poczuciem społecznej odpowiedzialności – akcentują teraz potrzebę poznawania określonych tekstów w szkole przez małolatów, by zapobiec współczesnym tendencjom nieczytania, a w konsekwencji duchowemu ubóstwu dzieci i młodzieży. W dobrej prawdopodobnie wierze odmieniają więc przez wszystkie przypadki słowo kanon, powtarzając je z taką częstotliwością, iż u niektórych rodzi to – niestety – wrażenie potężnej wręcz kanonady. Aspołecznych nadwrażliwców zaś, których także u nas nie brakuje, skłania jednak do stawiania pytań o rzeczywiste intencje i rzeczywiste lekturowe doświadczenia owych obrońców polskości. Zwłaszcza, gdy przypominają sobie, jak pojęcie kanonu definiują badacze tego problemu. Każdy chyba przyzna, iż na przykład definicja Michała Pawła Markowskiego budzić może w relacjonowanej tu sytuacji co najmniej niepokój. Czytamy w niej bowiem:
Kanon to – bardzo skuteczne – narzędzie kulturowej manipulacji, czyli przekonywania o wartości tego lub innego kawałka rzeczywistości (wyróżnienie zak). Pokaż mi swój kanon, a powiem ci, kim jesteś, czyli o co ci naprawdę chodzi (zob. Modi memorandi. Leksykon kultury pamięci, red. Magdalena Saryusz-Wolska, Robert Trąba, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2024, s. 182-185 albo: Michał Paweł Markowski, Interpretacja, słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2023, s. 466).
Nie jest pewne przede wszystkim, czy owi polityczni strażnicy polskości i jej kanonów mają pojęcie o interpretacjach, to jest o dociekaniu możliwych znaczeń tego, co w szkole według ich wyobrażeń należy czytać. Nie wiadomo też, czy w ich stosunku do lektur reprezentatywnych dla rodzimej historii literatury ma zastosowanie inna uwaga cytowanego wyżej Markowskiego. Taka mianowicie, iż „Interpretacja to sprawa sensu, to sprawa egzystencjalnego transferu z rzeczywistości sensu pozbawionej do rzeczywistości nacechowanej znaczeniem” (Interpretacja, jw., s. 22, wyróżnienie zak). Tymczasem z zaciekłych sporów o kanon zrodził się u nas wręcz sport narodowy, w ramach którego o lektury na szkolnej liście walczą polityczne frakcje, zwykli obywatele, a odpowiednie ministerstwo nieoczekiwanie przeciwstawia się choćby zatrudnionym przez siebie specjalistom. Według określenia Przemysława Wilczyńskiego wychodzi z tego wielki Kanon hipokryzji (zob. „Tygodnik Powszechny” z 5.08.2025).
Ciekawe więc, czy opisywani wielbiciele literatury rzeczywiście przeszliby z tarczą egzamin u Rusinka, gdyby zapytał ich na przykład o wykładnię znaczeń formuły wyeksponowanej w tytule dzisiejszych Zapisków, to jest nad tym, co powtarzał pan Wołodyjowski swej Basi, żegnając się z nią, a także nad tym, w jakim kontekście formułę tę wypowiadał i do czego de facto powtarzane przez niego „nic to” się sprowadzało…
Tu pomocą mogłaby im wprawdzie służyć praca Ciała Sienkiewicza autorstwa literaturoznawcy Ryszarda Koziołka, ale ukazała się ona długo po tym, gdy nasi obrońcy polskości skończyli już edukację szkolną i podjęli inne zajęcia (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018). W każdym razie autor tej pracy – dogłębnie analizując teksty Trylogii – zwraca między innymi uwagę, iż Sienkiewicz w tych powieściach, tworzonych, jak głoszą potoczne przekonania, „dla pokrzepieniu serc”, a ukazujących niezłomność i siłę narodu, uprawiał w istocie „grę z pamięcią i wiedzą” (Ciała…, s. 485) w kontekście idei „wiecznego powrotu” (Ciała…, s. 487). Koziołek przywołuje w związku z tym fragment z pewnego wykładu na temat powieści historycznej wygłoszonego przez Sienkiewicza. Autor Trylogii uzasadniał w nim idę „pokrzepiania serc”, ale też potrzebę „obrachunku z przeszłością”, gdy chodzi o społeczeństwo. Pisał mianowicie:
Czym w ogóle są dzieje ludzkości i poszczególnych jej gałęzi? Historią upadków i odrodzeń. Zbytecznym byłoby mówić, ile z rozwagi nad tym falowaniem życia może wypłynąć otuchy. Do wszelkiego napoju można dodać narkotyku, ale nie idzie za tym, żeby nie było napojów pokrzepiających” (Ciała…, s. 487; tekst dostępny też w internecie).
Koziołek uznaje, iż cytowane zdania przekładają się na wpisany w Pana Wołodyjowskiego wyraz „radykalnego zwątpienia w sensowność historii” (jw., s. 499) oraz „doświadczeń straty i poczucia zagubienia” (jw., s. 500). Wynika stąd, że:
Słynne „nic to”, jakim pocieszał Michał Baśkę, oswajając ją ze swoją śmiercią, wyraża tę bezradność najpełniej. […] Wbrew dwukrotnemu jeszcze powtórzeniu zamierzone pocieszenie nie działa; „nic” nie tylko nie krzepi, a choćby nie maskuje, ale odsłania swą ciężką treść (jw., s. 500).
Konkluzja tego rozważania dotyczy zaś czasu, gdy Wołodyjowski, wysadzając twierdzę w Kamieńcu Podolskim, zginął. Brzmi tak:
Pustoszące historię „nic” jest amoralne, nie zawiera przesłania, dotyka dobrych i złych w równym stopniu. […] Powtarzane Baśce „nic to” oznacza odmówienie życiu znaczenia, przemieszczenie jego sensu z historii w sferę ograniczonej pewności wiary („pustka, którą wypełnić może jeden Bóg”). Dlatego wbrew spóźnionej (zawsze) retoryce kazania pogrzebowego księdza Kamińskiego, teatralnemu wejściu Sobieskiego („Salvator!”) oraz epilogowi chocimskiemu adekwatnym finałem Pana Wołodyjowskiego jest obraz wybuchającej twierdzy. Wzmocniony wybuchem ogień […] sprawia, iż „blanki, wieże, ściany, ludzie, konie, działa, żywi i umarli, masy ziemi – wszystko to porwane w górę płomieniem, pomieszane, zbite jakby w jeden straszny ładunek, wyleciało w powietrze” (Ciała…, s. 501-502).
Wszystko, co tu zostało dotąd powiedziane, to kontekst spójny z wydanym w czerwcu tego roku esejem Jana Michałowskiego Nic to! Dlaczego historia Polski musi się powtarzać? (WL, Kraków 2025). Tytuł tej książki, wzmocniony graficznie na okładce znakiem „plus minus nieskończoność” utrzymanym w barwach naszej narodowej flagi, wydaje się do ostateczności wyrazisty. Autor –pisarz, stały felietonista i członek redakcji „Plusa Minusa” oraz magazynu weekendowego „Rzeczpospolitej” – jako osoba urodzona w 1990 roku może analizować naszą historię z dystansu, bez osobistych doświadczeń choćby wobec czasów PRL-u. Stawia zaś w swym eseju, jak głosi okładkowa nota:
odważną tezę, iż wraz z rozbiorami daliśmy się zwieść jako naród kłamstwu romantycznemu. A fałszywe postrzeganie naszego miejsca w Historii i Europie organizuje nam rzeczywistość od dwustu lat, włączając w przeklęty rytuał ofiary: od Somosierry, przez Poniatowskiego w nurtach Elstery, klęskę powstania warszawskiego, aż po katyńskie doły śmierci i katastrofę smoleńską.
W książce odwołuje się oczywiście, zgodnie z tytułem, do pozytywisty Sienkiewicza i przedstawia autorską interpretację znaczeń formuły „nic to!” z jego powieści, jak również konieczne do takich rozważań fragmenty tekstu, gdyby czytelnik nie miał akurat pod ręką Pana Wołodyjowskiego. Maciejewski twierdzi wręcz:
Nie było w historii polskiej literatury ważniejszej sceny niż to pożeganie z Wołodyjowskim. Również dlatego, iż moim zdaniem żegna się on tutaj z romantyzmem. Z mesjanizmu, „Polski – Kościołem między narodami”, się nawraca. Polska nie jest ani Chrystusem, ani Kościołem. Wołodyjowski nie przelewa swojej krwi w imię narodowego mistycyzmu, jego „nic to” jest inne, czego innego dotyczy. Również Polski, która jak wszystkie „sprawy doczesne” jest „krucha jak zeschła gałąź (Nic to!…, s. 36).
Analizuje następnie bieg polskiej historii przez pryzmat kategorii wypracowanych przez René Girarda, więc (1) mimetyzmu, czyli naśladowania innych w destrukcyjnej formie oraz (2) kozła ofiarnego, to jest zachowań charakterystycznych dla sytuacji, gdy ludzie spontanicznie jednoczą się przeciwko jednej ofierze, a wojna każdego z każdym przekształca się w zjednoczenie wszystkich przeciwko jednemu. Podobnie jak Girard, Maciejewski odwołuje się w przedstawianych analizach do literatury pięknej. Są w jego książce odniesienia do utworów Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego i wielu innych. Pojawia się opowieść o tym, jak drugie imię Józefa Konrada Korzeniowskiego, nadane mu na chrzcie w hołdzie dla bohatera Dziadów, za granicą stało się nazwiskiem Conrad. Maciejewski za Sienkiewiczem rozlicza przy tym romantyzm oraz znaczenie jego wpływu na polskie pojmowanie narodowej historii. Zabory i wyeliminowanie Polski z mapy przerwało ciągłość „długiego trwania” polskiego państwa, podkreśla. Polacy jednakowoż
nie przestali istnieć, przestali być tylko jako tacy rozpoznawalni. Świat, umawiając się, iż nie ma i nie będzie czegoś takiego, jak Polska, postanowił po prostu na fakt jej istnienia zobojętnieć. […] Umówił się – spisał to w traktatach i opatrzył podpisami najpotężniejszych władców – iż Polaków już nie będzie. Traktat petersburski i ten jego zapis, w którym Rosja, Prusy i Austria umawiają się, iż imię Polski zostaje po wsze czasy wymazane, jest tak naprawdę umową o wzajemnym świadczeniu sobie zobojętnienia. Niech żaden z nas – mówiła Katarzyna Wielka, patrząc spode łba na swoich partnerów z Zachodu – ich nie słyszy. Niech nie dobiegają do nas te wszystkie polskie jęki i kwęki. A wtedy zamkną się w sobie, a z czasem – zapadną się pod ziemię. Tam gdzie ich miejsce (Nic to!…, s. 193-194).
Romantyzm w miejsce zerwanej ciągłości istnienia państwa zaprojektował jednak zasady przetrwania polskości, kreując „romantyczne kłamstwo”. Maciejewski przypomina, iż Girard nazywał tak
stan, w którym człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, iż naśladuje innych. „Romantyk” jest przecież tym, który „jest nareszcie sobą”, uwolnił się od z ciasnego kokonu konwencji. „Autentyczny” jest jego drugim imieniem. Trwa w błogim przekonaniu o suwerenności swoich pragnień, o tym, iż sam jest stwórcą i panem. […]
„Kłamstwo romantyczne” ma w przypadku historii Polski ostatnich wieków podwójne znaczenie. Najmocniej zabrzmiało ono właśnie w epoce romantyzmu. Tym niedokończonym eonie naszych dziejów, który jak długo będzie trwał, tak żywe w nim kłamstwo będzie wciąż zbierać swoje żniwo.
Naśladowanie, zdradliwy mimetyzm polegał na próbie uczynienia narodu Kościołem, mistycznym, zasilanym krwią ofiar ciałem (wyróżnienie zak). Polacy naśladowali tu, wcielali w życie, jeszcze jedno pragnienie. Pragnienie świata, który tego właśnie od nich oczekiwał – iż staną się ofiarą. Będą w koło i bez końca składać swoje życie na ołtarzu historii. Przyjmą rolę kozła ofiarnego. […] Moim zdaniem – zaznacza Maciejewski – nasza historia zasługuje na coś więcej niż to, by się z niej wyzwolić. […] Nie wydaje mi się, by było możliwe uwolnienie się od własnej historii w inny sposób niż przez jej zrozumienie (wyróżnienie zak). Przyjęcie do wiadomości, iż były w niej pragnienia, obce wzorce, które ślepo naśladowaliśmy. Że nie byliśmy suwerenni – nie tylko jako zniewolony naród, ale w dużo głębszy i gorszy sposób. Nie pragnęliśmy wedle siebie. Robiliśmy to według innych. Również tych, którzy chcieli, żebyśmy naprawdę przestali istnieć. Żeby w Polsce można było z czystym sumieniem i poczuciem zgodności wygłaszanego sądu z faktami powiedzieć „nic to”.
Od historii nie można się uwolnić. Ale nawrócić wewnątrz niej – już tak. Ta książka jest taką próbą. I choć nie w formie powieści, jest jednak próbą dotarcia do „prawdy powieściowej” dziejów Polski ostatnich trzech wieków (Nic to!…, s. 38-40, wyróżnienie zak).
Jest w opowieściach Maciejewskiego adekwatnie coś w rodzaju Mickiewiczowskiego „widzę i opisuję”. Nie z tęsknoty wszelako, ale z potrzeby zrozumienia tego, co się dzieje „teraz” oraz tego, co działo się „kiedyś”. Jest również próba odsłaniania i uwypuklania tego, jak „kiedyś” wpływa na „teraz”. Można więc pomyśleć o prezentowanej książce jako o reakcji na nasze uwikłanie w historię i rządzące nami mity. Nie bez przyczyny Michał Przeperski nadał swej recenzji książki Maciejewskiego tytuł Budować czy umierać? (zob. „Nowe Książki” 2025, nr 7-8, s. 83-84). Wynikająca z przepatrywania historii odpowiedź na takie pytanie wiązała się bowiem z reguły jednoznacznie z postawą Wołodyjowskiego i jego „nic to!”.
Zaczyna Maciejewski od opowieści o działaniach właściciela Mińkowiec, Ignacego Marchockiego herbu Ostoja, o którym Juliusz Słowacki w Beniowskim pisał: „Szlachcic pół, pół król, pół Kato / Pół wariat, a pół syn cezarów Romy” (Nic to!..., s. 7). Marchocki bowiem po drugim rozbiorze, gdy jego ziemie znalazły się w Rosji, ogrodził swe posiadłości, traktując je jako Państwo Mińkowieckie. Pełnił w nim nieledwie rolę proroka i wszystkie inne role przez Słowackiego wymienione. Zaprojektował choćby „drobiazgowy plan samobójstwa całego narodu. Wszyscy Polacy powinni – wraz z żonami, dziećmi i dobytkiem – wyruszyć w pole. Miasta, wsie i domy należy spalić” (Nic to!…, s. 9). Lepiej bowiem zginąć za ojczyznę niż żyć w niewoli, gdy ciągłość długiego trwania została przerwana – oto dewiza, która w historii Polaków wciąż się powtarza. Romantyczne idee rezonują w niej mimo rozmaitych prób ich rozbrajania do dziś. Widać to na przykład w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (1935-2022) czy w reakcjach na katastrofą smoleńską. W dalszym ciągu stawiamy się w roli ofiarnego kozła. Należy przy tym pamiętać, iż wybrani na ofiarnego kozła musieli się na taką rolę zgodzić. Nasze „nic to!” konsekwentnie i przez wieki nie traciło znaczenia. Właśnie o tym opowiada esej Maciejewskiego.
W ciągu owych trzystu lat historii, do których odnosi się jego książka, pozytywny czas, więc odzyskanie państwowości, to dwudziestolecie międzywojenne. Tak się złożyło, iż – w orędziu wygłoszonym 6 sierpnia podczas uroczystości zaprzysiężenia – nasz nowy prezydent niejako siłą rzeczy przywołał wiele cytatów z wystąpień ważnych polityków tamtego okresu, przekonując obywateli do uznania pewnych wzorów myślenia. Być może w takim z kolei kontekście dobrze byłoby na wszelki wypadek przestudiować inny jeszcze z niedawno wydanych esejów podejmujących temat naszej historii, a mianowicie Andrzeja Kijowskiego Rzeczpospolitą kryzysową – czas charakteryzowany w nadtytule jako Dwadzieścia lat spaceru po linie (Agora, Warszawa 2025).
Adam Leszczyński, autor Ludowej historii Polski, rekomendując książkę Kijowskiego pisze:
Myślisz, iż dziś w Polsce jest bałagan, a politycy ciągle się kłócą? Mamy święty spokój w porównaniu z II Rzeczpospolitą. W fascynującym eseju Andrzej Kijowski pokazuje, iż II RP była krajem toczącym się od kryzysu do kryzysu: hiperinflacja, kryzys gospodarczy, zamach stanu, krwawe spory wewnętrzne.
Można dodać, iż wystarczy zajrzeć do spisu treści Kryzysowej Rzeczpospolitej, by odkryć w nim – o pomniejszych awanturach nie wspominając – trzy rozdziały, które w tytułach mają zapis „wojna domowa”. Za każdym razem z innego powodu. Obszerną recenzję tej książki zainteresowani znajdą we wskazywanym wyżej czasopiśmie (zob. Michał Przeperski, Jak linoskoczek, Nowe Książki” 2025, nr 7-8, s. 85-86).
Gdyby natomiast powrócić na koniec tej prezentacji historycznych opowieści do uwag dotyczących edukacji i szkolnych lektur, warto może przypomnieć stanowisko wyrażone kiedyś w pewnym wywiadzie przez Małgorzatę Niemczyńską, emerytowaną polonistkę z Krakowa. Mówiła wtedy między innymi:
Konrad z III części Dziadów jest najbardziej nielubianym w szkole bohaterem literackim. „Kochanek ojczyzny” uczniów doprowadza do furii, mnie zresztą też. Dlaczego mamy się delektować gościem, który kompletnie niczego nie osiągnął, pokłócił się z Panem Bogiem, by mu udowodnić, iż jest równie dobry jak Stwórca, siedzi zamknięty w więzieniu i domaga się, by oddać mu rządy nad światem. Naprawdę, to jest przejaw skrajnej megalomanii. Co dobrego dla Polski wyniknęło z takiego bohatera? (zob. Polonistka z Krakowa rozprawiła się z dziełem Mickiewicza, w: „Wyborcza. Kraków” z 18.03.2024).
Istotnie, z „romantycznego kłamstwa” rozumianego tak, jak definiowane wyżej, nic dobrego dla Polski nie wyniknęło i sądząc po tym, co powiedziane wyżej, uwolniliśmy się wreszcie z od niego. Problem wiąże się jednak z tym, iż wszystko, o czym na temat czasu minionego opowiadają autorzy sygnalizowanych dziś książek, określa naszą kulturową tożsamość, zalegając w magazynach podświadomej pamięci zbiorowej. W tych magazynach przechowywane są pewne formuły i przeświadczenia o politycznie słusznym postępowaniu. „Nic to!” ma się w nich dobrze i bez czytania Dziadów oraz Pana Wołodyjowskiego. Znamy przecież marsze niepodległości i uzasadniające je hasła. Mało kto nie słyszał dzieci śpiewających zagrzewające do walki piosenki. I tak dalej i tym podobnie. Pamięć zbiorowa ciągle napędza wyobraźnię i działania wielu ludzi, jak widać na przykład z lektury książki Maciejewskiego.
Dobrze pomyślana edukacja nie może więc polegać na udawaniu, iż w przeszłości pewne koncepty nie istniały i iż nie ma potrzeby czytania literatury, która je przedstawia. Dobra edukacja humanistyczna polega na organizowaniu warunków, które pozwalają tę literaturę rozumieć i odnosić do rzeczywistości. Ważne jest przy tym najpierw odkrywanie sytuacji współczesnych, które interesują młodych ludzi i tak lub inaczej naznaczają ich życie, a według wiedzy nauczycieli zanurzone są w przeszłości. Sytuacji, które każą pytać, skąd się bierze to, co dookoła. To z reguły pozwala odkrywać, iż przeszłość nie umarła i iż literatura dowodzi jej długiego trwania. Ważne jest więc, po co i jak się lekturę inicjuje, w jaki sposób się ją z uczniami czyta i jak się o niej rozmawia. Zwykle wystarcza dobrze wybrany fragment. Rzecz w tym, iż rozmowy tego rodzaju wymagają czasu i iż nie chodzi w nich o wyliczanie nazwisk i tytułów.
Dobrze wykształceni nauczyciele praktycy wiedzą, iż choćby w dobie totalnego „nieczytania” sensowna lektura, o jakiej tu mowa, jest nie tylko możliwa, ale i satysfakcjonująca zarówno dla uczniów, jak dla nauczycieli. Chodzi natomiast o to – po pierwsze – co postulował w swoim czasie Fernand Braudel (zob. poprzednie Zapiski). Po drugie natomiast o to, by politycznych strażników kulturowego kanonu pozbawić kiedyś wreszcie wpływu na to, jak kształtowane mają być edukacyjne programy, w tym na to, co, z kim, kiedy i po co w szkole czytać. Politykami nie kieruje przecież tak naprawdę żadna społeczna odpowiedzialność za intelektualne uposażenie młodych ludzi, ale całkiem po prostu idea formatowania swych przyszłych wyborców w imię własnych politycznych interesów. Nie jest to zresztą polska tylko specjalność. Takie postawy znane są przecież od dawna. Nawiasem mówiąc, jest taka książka Williama Maxa, która opowiada o różnych formach rozprawiania się z „politycznie niewłaściwymi” tekstami literackimi. Nosi tytuł Nienawiść do literatury (przeł. Krystyna Belaid i Tomasz Stróżyński, słowo / obraz terytoria oraz Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Gdańsk-Łódź 2023). Więcej o tym jednak już przy innej okazji…